Z Jadwigą Denisiuk, ikonopisarką z Cisnej, rozmawiała Aleksandra Haudek
Jadwiga Denisiuk prowadzi pracownię „Veraikon”. Wraz ze współpracownikami wykonuje kopie średniowiecznych ikon ruskich, greckich, gotyckiego malarstwa tablicowego oraz ikon współczesnych. Wykonała wiele pięknych bieszczadzkich wizerunków Matki Boskiej. W odnowionej cerkwi w Łopience znajduje się kopia cudownego obrazu z Polańczyka jej autorstwa. Tworzy ikony zgodnie z wielowiekową, uświęconą tradycją w technice tempery jajowej z wykorzystaniem technik pozłotniczych. Jej prace zdobią kościoły i cerkwie w kraju i za granicą. Trudnej sztuki ikonopisarskiej naucza innych na warsztatach malowania ikon. Wierzy, że ikona jest potrzebna także współczesnemu człowiekowi.
Maluje Pani ikony od wielu lat, jest Pani uznaną ikonopisarką. Dlaczego obrała Pani taką drogę twórczą? Dlaczego ten jeden rodzaj twórczości?
– To jest naturalna droga mojego życia. Chyba wynika ona z faktu, że żyję w tym, a nie innym miejscu. Ten cały teren, Bieszczady, Beskid Niski, który był pełen cerkwi, cerkiewek, aż się prosił, aby ikona stała się jego wyróżnikiem. Z jednej strony niechby była pamiątką turystyczną, ale z drugiej – pamiątką po tej prawdziwej ikonie artystycznej.
Sanok słynie ze wspaniałych zbiorów ikon zgromadzonych w Muzeum Historycznym i w Muzeum Budownictwa Ludowego, Pani w jednym z wywiadów określiła siebie, że pełni „funkcję pośrednią pomiędzy przewodnikiem turystycznym a muzealnością świata sztuki”. Jak mamy to rozumieć? Czyli działa Pani na styku turysta – miłośnik sztuki sakralnej?
– To trochę zbyt ambitnie, ale chodziło mi o to, że jestem takim żywym dopełnieniem dla tych wspaniałych instytucji kultury. Galeryjkę mam na szlaku turystycznym, zaglądają tutaj turyści, chcą zobaczyć pracownię i jak pracuję. Każda pracownia malarska czy rzeźbiarska w terenie turystycznym jest wielką atrakcją i zdaje się, że moja również. Tutaj turysta może wszystkiego dotknąć, wziąć do ręki, o wszystko zapytać. Gdzie indziej nie jest to możliwe, nikt w Krakowie nie zastuka ot, tak do drzwi jakiegoś artysty i nie powie: „Panie, pokaż mi, jak to robisz”. Natomiast w Cisnej ludzie są już przyzwyczajeni, że w sezonie turystycznym można nas odwiedzić i przyjrzeć się z bliska naszej pracy. Z drugiej strony jestem niestrudzoną orędowniczką tradycyjnej szkoły ikonopisarskiej.
Ukończyła Pani Akademię Rolniczą, nie jest Pani z wykształcenia malarką. Jak to się stało, że zdecydowała się Pani obrać całkiem inną drogę życiową?
– Kierunek studiów nie był przypadkowy, a samo studiowanie było dla mnie wielką przygodą intelektualną i społeczną, ale czasem siedzi w człowieku coś jeszcze, jakiś twórca, muzyk, malarz. W którymś momencie to się odzywa, wystarczy impuls: albo pójdzie się na lekcję, albo kogoś spotka i zmienia się życie. Ja na swojej drodze zawodowej, tej rolniczej, spotkałam artystkę malarkę, która przyjechała w Bieszczady z całym bagażem wiedzy i założyła tu pracownię konserwatorską. W tamtych czasach taka pracownia była jedynym miejscem, gdzie uczono starej techniki, a to było nieodzowne, aby zająć się ikoną niepamiątkarską, ale tą przez duże „I”. Tam zdobyłam wiedzę i technikę, w której nakazuje się malować ikony. Moją ambicją było, żeby twórczością nawiązywać do przeszłości tego pięknego regionu, a jeżeli mają to być ikony, to niech będą porządnie zrobione.
Najbliższe Pani sercu są ikony z naszych stron, określa się je mianem ikon karpackich. Ale co to właściwie za styl, czym się różnią od tych ze wschodu czy z południa Europy?
– Niczym się nie różnią, to raczej pojęcie geograficzne. Ikony pochodzące z bieszczadzkich cerkwi, które obecnie znajdują się w zbiorach sanockich, i mają bardzo różne pochodzenie. Są te z południa Europy i te wykonane w świetnych pracowniach Lwowa. Tutejsi ludzie, budując swoje świątynie, mieli potrzebę ich ozdabiania. To były ważne miejsca, stąd zamawiano te ikony… Innym powodem były migracje – ludność z Południa, migrując, uciekając przed Turkami, zabierała ikony ze swoich cerkwi i z nimi wędrowała, szukając nowych miejsc. Ikony wykonane w odległych stronach trafiały tutaj. Kupowano je także w różnych ośrodkach, np. w Kijowie, zdobywano, a nawet kradziono. Pracownie działały w wielkich centrach i z nich pochodzi wiele ikon, ale oczywiście tworzono je też tu na miejscu. Stąd mamy taki zlepek, zwany „ikoną karpacką”. Te wytworzone lokalnie powstawały troszkę intuicyjnie. Na przykład pod Przemyślem jest taka wieś Rybotycze, która w XIX w. słynęła z wielu pracowni ikonopisarskich. Świadczą o tym spisy: ikona taka a taka „szkoły rybotyckiej”, czasem mówi się „podłej szkoły rybotyckiej”, bo to właśnie były ludowe ikony. Wykonywali je lokalni malarze w oddaleniu od wielkich centrów i malowali jak umieli. Zapotrzebowanie było – ludzie zamawiali ikony do świątyń i do domów. Na przykład zamawiał ikonę szlachcic i dawał wytyczne, żeby go wraz z żoną namalować pod krzyżem. Żaden szanujący się zakonnik tego by mu nie zrobił. Jednak prosty ludowy malarz ikon niewiele miał do powiedzenia, szlachcicowi nie odmówił, bo ten płacił. Dlatego te ikony troszkę odbiegają od kanonu.
Zapytam więc o kanon. Wiemy, że ikony maluje się według obowiązującego zbioru zasad, który ustalony został bardzo dawno, bo w 787 r. na Soborze II Nicejskim. Gdyby miała Pani laikowi, osobie takiej jak ja, wytłumaczyć, co to jest ten kanon, to jakby Pani to najprościej wyjaśniła?
– Po pierwsze, 95% tematów przedstawianych na ikonach to tematy z Pisma Świętego. Mamy np. temat Boże Narodzenie i jest ustalony, utarty przepis, jak należy go malować. Boże Narodzenie w ikonie to Matka Boska leżąca, ale nie z Dzieciątkiem w objęciach, jak przedstawia się tę scenę w malarstwie zachodnim. Dzieciątko leży w żłóbku, nad nim pochyla się wół i osioł, nie można dodać innych zwierząt; mają być dwa anioły, trzech pastuszków i w oddali nadchodzący trzej mędrcy ze wschodu oraz gwiazda. Jest również św. Józef, ale umiejscawia się go w oddaleniu – siedzi w zamyśleniu. To zupełnie inne przedstawienie niż to, do którego nawykliśmy w tradycji Kościoła Zachodniego. U nas dodaje się nowe postaci, zwierzęta, w zasadzie artyści przedstawiają scenę narodzin Jezusa, jak im podpowiada wyobraźnia. A to nie zgadzałoby się kanonem. Ten jest dokładnie opisany i trzeba się go trzymać. Malarz ma dowolność co do np. maści wołu, ale nie co do samego przedstawienia, bo ono musi być zgodne z Biblią.
Czy dobrze zatem rozumiem, że człowiek, nawet posiadający umiejętności malarskie, nie może ot, tak zacząć malować ikon? Musi mieć pewną wiedzę?
– Tak! To konieczne! Proszę pamiętać, że w przeszłości malarstwo ikonowe powstawało głównie w monastyrach, ci twórcy mieli wiedzę religijną i teologiczną, byli przygotowywani do pracy. Powiem więcej, nie każdy mógł dostąpić malowania oblicza boskiego, trzeba było wykazać się i talentem, i dostateczną wiedzą, a obie te zalety nabywano stopniowo. Powoli wchodziło się na coraz wyższy stopień, co poprzedzone było modlitwami. Ikona nigdy nie była czymś takim jak tylko warsztat malarski. I teraz nie wystarczy dyplom artystycznej uczelni, aby zacząć malować ikony.
Chyba też na przeszkodzie stała sama technika, bo jest zupełnie inna niż w znanym nam malarstwie i nie jest łatwa. Ikona składa się z wielu elementów malarskich i warstw.
– Tak. Na wspomnianym Soborze Nicejskim ustalono między innymi, że ikonę należy malować w temperze żółtkowej (jajowej), wówczas była to jedyna znana technika. Przez wieki tak się ikony malowało. Owszem, okres Odrodzenia wprowadził farbę olejną, która ma wiele zalet. Jest elastyczna, więc można nią malować na płótnie, a nie na ciężkim drewnianym podobraziu, co uniemożliwia tworzenie obrazów o dużych rozmiarach. Wówczas częściowo odstąpiono od tempery żółtkowej.
Jednak zalety farby olejnej Pani nie skusiły, maluje Pani wyłącznie tradycyjną techniką, tak jak malowano przed wiekami…
– To jest właśnie fascynujące! W czasach, gdy obraz można stworzyć na wszystkim: płótnie, kartonie, a nawet w programie komputerowym, albo po prostu zrobić zdjęcie – kontynuuję średniowieczną technikę. W ikonie nie można pójść na skróty, nie na tym to polega. Gruntowana, szlifowana deska, czyli podobrazie, tempera żółtkowa, użycie złota, nakładanie kolejnych warstw kryjących i laserunku* – ma wymiar symboliczno-teologiczny, a ponadto sięgamy do naszych korzeni, do czasów, gdy Kościół nie dzielił się na wschodni i zachodni. Nad ikoną trzeba posiedzieć. To praca kochająca ciszę, jest miejsce na kontemplację i wyciszenie. W naszych zabieganych czasach warto postarać się o takie doświadczenie. Oddać się tworzeniu ikony, zwolnić, z cierpliwością osiągać kolejne etapy pracy, aż do stworzenia tej swojej ikony. Tu nie ma miejsca na pośpiech.
Zatem ile czasu potrzebuje Pani na wykonanie jednej ikony?
– Na pewno muszę tydzień siedzieć, żeby ją zrobić bez błędu. Nie można raz dwa nałożyć kolejnej warstwy. Trzeba czekać do następnego dnia. Tydzień to jest takie minimum, ale gdy na przykład wykonuję ikonę Matki Boskiej Częstochowskiej, to przyznam, Jej twarz maluję dwa tygodnie. Oczywiście po pół godziny dziennie, ale nie mogę tego przyspieszyć. Ona nie lubi pośpiechu. To jest trudna twarz, trochę inaczej malowana, może przemalowywana, światło rozkłada się inaczej. Pracuje się nad wydobyciem pożądanych kolorów. Pigmenty na obrazie mieszają się ze sobą, gdy odkładam pędzelek, jeszcze nie znam efektu. Aby go ocenić, muszę poczekać do następnego dnia.
Kładąc barwy warstwami, mam pewność, że po takim malowaniu kolor już się nie zmieni i mnie nie zaskoczy. Ta technika sprawia, że ikona nabiera swoistej trójwymiarowości. Trudno to wyrazić w słowach, lepiej pokazać – choćby na ikonach w sanockim muzeum. One są jakby troszkę przeźroczyste, warstwy, kryjąca i laserunkowa, przenikają się i przenikają się barwy, nie widać znaku pędzla. To sprawia wrażenie odrealnienia obliczy świętych postaci, wizerunki stają się jakieś nieziemskie… Powiedziałabym – pełne powietrza.
Chciałabym zapytać o Pani ulubione ikony, na pewno takie są. O te, których tworzenie zapadło Pani w pamięć.
– Najbliższa mojemu sercu jest niewątpliwie Matka Boska Łopieńska. Porusza już sama jej historia. Ocalała zresztą dzięki duchownemu związanemu z Grabownicą – ks. Franciszkowi Stopie. Także z tego powodu cieszę się, że warsztaty malowania ikon odbywają się w Grabownicy.
To niezwykła historia. Cerkiew w Łopience została wybudowana dla tej jednej cudownej ikony. Nie było tam ikonostasu. W latach 1946-47 wszyscy mieszkańcy wioski zostali wysiedleni. Ikona Matki Bożej została w pustej cerkwi. Ktoś zdarł dach i lało się do środka. Trzy lata ta przepiękna ikona pozostawała w całkiem opustoszałym miejscu. Jednak w jakiś cudowny sposób nie uległa zniszczeniu. Właśnie ks. Stopa z pomocą mieszkańców wyruszył po nią końmi w srogą zimę i przewiózł bezpiecznie do Polańczyka, gdzie znajduje się do dziś. Cerkiew popadała w ruinę, ale niektórzy mieszkańcy trochę ją próbowali ratować, a potem pojawił się pan Zbyszek Kaszuba, którego misją życiową stało się jej odnowienie. To się udało.
I w tym miejscu trzeba dopowiedzieć, jaki jest Pani wkład w tę historię. To dzięki Pani pustka w została wypełniona. Matka Boska wróciła do Łopienki w postaci wykonanej przez Panią repliki cudownej ikony.
– To był szczęśliwy zbieg okoliczności, że mnie powierzono jej wykonanie. Jest wielu artystów posiadających dobry warsztat, to nie musiałam być ja. Marzyło mi się, aby tę ikonę zrobić i kiedyś powiedziałam o tym ks. Piotrowi, który też się trochę opiekował łopieńską cerkiewką. Zapamiętał i kiedy przyszło do zakończenia prac nad cerkwią, wysłał do mnie w tej sprawie harcerzy. Pomysł był taki, aby na powrót w Łopience odbywały się odpusty i zakończenie rajdu. Przypomniano mi moją obietnicę i wzięłam się do pracy. W roku milenijnym ikona Matki Boskiej wróciła do cerkwi. To był kamień milowy na mojej drodze twórczej i wielkie szczęście, także dlatego, że piękna łopieńska dolina wiele dla mnie zawsze znaczyła.
Wracając do Pani pytania – chyba najważniejsze były dla mnie te ikony, które miały jakieś specjalne przeznaczenie, trafiły np. w jakieś szczególne miejsce. Ikonę Matki Boskiej Częstochowskiej namalowałam dla kościoła pod Jej wezwaniem w Szkocji, gdzie wielu wiernych to Polacy, którzy osiedli tam na stałe po II wojnie światowej.
W rzeszowskim kościele, w ołtarzu znajduje się Matka Boska Częstochowska i św. Tadeusz Juda z naszej pracowni. Pod Krynicą w miejscowości Powroźnik jest ikona u biskupa prawosławnego, on w sumie zamówił u mnie kilka ikon. To było ogromne wyróżnienie, mógł je przecież zamówić w jednej z wielu szkół przycerkiewnych, w końcu maluje się ikony na całym prawosławnym wschodzie, a wybrał moją pracownię. Dwie ikony są w cerkwi w Turzańsku, bo jestem zaprzyjaźniona z miejscowymi Łemkami i nawet uczestniczyłam w przepięknej uroczystości poświęcenia jednej z nich. Wiele ikon trafiło do cerkwi, ale też do domów ludzi, którzy będąc w Bieszczadach, odwiedzili naszą pracownię. Wśród turystów trafiają się sławne osoby. Z ostatnich historii… zajrzała do nas pani Ilona Ostrowska znana z „Rancza” i oczywiście kupiła ikonę.
Różne ciekawe spotkania wynikają z takiej, a nie innej, lokalizacji Pani pracowni. Głośno o Pani, powiem więcej – jest Pani znaną bieszczadnicą.
– Tak, i ja bardzo tu się nie wzbraniam, bo uważam, że nasze bieszczadzkie strony i skarby, jakie posiadamy – drewniane cerkwie i kościółki, ikony – na rozgłos zasługują. Więc jeśli moja osoba może się temu przysłużyć, to dlaczego nie!
Z pewnością szerokim echem po Bieszczadach rozeszła się wiadomość z czerwca ubiegłego roku, że Prezes Rady Ministrów, Pan Mateusz Morawiecki, podczas oficjalnej wizyty w Watykanie, wręczył ikonę z Pani pracowni Ojcu Świętemu. Proszę uchylić rąbka tajemnicy, jak do tego doszło?
– No cóż, nie ukrywam, że dla małej pracowni z bieszczadzkiej wsi to wyróżnienie niebywałe. Z zamówieniem wykonania ikony zwróciła się do nas kancelaria premiera. Wcale nie dlatego, że jestem taka sławna, ale znowu był to szczęśliwy zbieg okoliczności. Jest taka fundacja, związana z kościołem w Wetlinie, która zorganizowała akcję czytania Pisma Św. na Wawelu. Uczestniczył w niej Pan Premier Morawicki oraz wielu działaczy i samorządowców. Była tam również pani wójt Cisnej i ona podarowała Panu Premierowi ikonę z mojej pracowni. Widać na tyle się spodobała, że gdy jechał z pierwszą oficjalną wizytą do Watykanu, to zdecydował się ikonę od nas podarować Papieżowi Franciszkowi. Oczywiście nie zawiózł swojej, tylko zamówił drugą kopię.
Jaka to była ikona?
– To była właśnie ikona karpacka, chociaż na początku wójt Cisnej – moja dobra znajoma – chciała zamówić inną kopię, bardzo sławną. Powiedziałam wtedy: „dobrze by było, gdyby Cię zapytano o tę ikonę, żebyś powiedziała, że to z naszego terenu, że oryginał znajduje się w muzeum w Sanoku”. Dlatego wybrałyśmy wizerunek Chrystusa Pantokratora (Tronującego) z cerkwi w Bartnem. Postać Chrystusa to centralny element rzędu Deesis (czyli fragmentu ikonostasu) z tej świątyni. Można ją obejrzeć – jest częścią stałej ekspozycji sztuki sakralnej w Muzeum Historycznym w Sanoku. Pochodzi z XVI wieku i jest wzorcowym przykładem ikony z terenu Karpat. Jej kopię wykonała moja pracownia, ale nie ja ją kończyłam. W pracowni tak się pracuje: raz ja kończę, raz inna malarka. Ale ikony są z jednego warsztatu, więc jakby jedną ręką robione. Tradycyjnie ikon się nie podpisuje, oznaczając jedynie, w jakiej pracowni powstały.
Jeszcze z takich wielkich przygód pochwalę się tą filmową. Moja ikona Bogurodzica wg Jerzego Nowosielskiego zagrała w filmie Jana Jakuba Kolskiego „Serce serduszko”. To przepiękna współczesna ikona, która od lat mnie niezmiennie zachwycała. Tę samą zakupiła pani Ilona Ostrowska.
Ile tych ikon z Pani pracowni wyszło?
– W przeciągu tych 30 lat nazbierałoby się sporo… Te moje ikony zawędrowały naprawdę w odległe części świata. Kiedyś Uniwersytet Jagielloński organizował w Bieszczadach coś w rodzaju fotosafari dla turystów. Przyjeżdżali z całego świata, aby prowadzić obserwację jelenia albo wilka. Były też wykłady, zajęcia, a jeden dzień poświęcano kulturze regionu. Ja byłam zapraszana na wieczorne spotkania jako lokalna artystka i prezentowałam swoje ikony. Wiele z nich wtedy znalazło nabywców i powędrowały na przykład do Japonii, Nowej Zelandii, Ameryki, Kanady. Nawet pamiętam taką zabawną historię pewnej znajomości. Otóż ikonę św. Jerzego zakupił uczestnik z Anglii – młody przystojny mężczyzna – i chciał koniecznie porozmawiać z autorką. Mój angielski pozostawiał wtedy (i teraz również) wiele do życzenia i nie rozumiałam, co on do mnie mówi. Jakoś wyjąkałam „ło cjo nejm”, a on odpowiedział: Bonny Hill. Ja na to – Benny Hill! a on: Nie, to mój wujek. Faktycznie był bratankiem Bennego Hilla, co więcej – spadkobiercą jego fortuny. Postarałam się o tłumacza i miło nam się później gawędziło.
Wracając do ikon. Jedna z nich, duża, z wizerunkiem Św. Floriana, trafiła do kościoła w Bujwidzach na Litwie. Z sentymentem o tym myślę, bo Bujwidze kojarzą mi się z jedną z moich ulubionych książek – „Bohiń” Konwickiego. Z powodu książki i tej ikony nawet odwiedziłam to miejsce. Z kolei na Ukrainę wyjechało w darze dla polskich księży kilka moich ikon i krzyż św. Franciszka. Bardzo mnie to cieszy, bo mam szczególny sentyment do Kresów.
Miałam też takie niezwykłe zamówienie dla polskiego kościoła parafialnego w Irkucku. Aż trudno uwierzyć, ale ta parafia obejmuje całą wschodnią Syberię! Kościół jest pod wezwaniem św. Józefa. Ikony były darem od pewnego człowieka. Darczyńcy zależało, aby były to kopie miejscowych ikon. Ten człowiek urodził się gdzieś w obecnym powiecie lubaczowskim i pamiętał z dzieciństwa, że chodził na odpusty do sanktuarium Matki Boskiej w Wielkich Oczach. Zdecydowaliśmy, że to będzie ten wizerunek. Warto dodać, że jest to jedna z najstarszych kopii obrazu Matki Bożej Częstochowskiej – pochodzi z początków XVII wieku. Matka Boża wygląda trochę inaczej, powiedziałabym – nowocześniej, i jest bardzo piękna. Wykonaliśmy też 4 ikony, które przedstawiały sceny z życia św. Józefa: Zaręczyny, Boże Narodzenie, Ucieczkę do Egiptu i Ofiarowanie w świątyni. One miały okalać ikonę Matki Bożej. Zależało mi, aby miały jakiś rys nowoczesności, aby były troszkę inne niż te klasyczne. W końcu miały jechać do prawosławnej Rosji. Trzeba było tutaj wprowadzić coś nowego.
To mnie ciekawi, na ile daje Pani upust własnej inwencji w tym sztywnym kanonie? Gdzie dla Pani jest granica, której Pani nie przekracza?
– Wyobrażałam sobie, że będę autorką ikon, ale nią nie zostałam – jestem kopistką. Z pewnością jednak moje ikony, szczególnie te „karpackie”, mają rys indywidualny, który im nadałam. Gdy pracowaliśmy nad zamówieniem dla parafii w Irkucku, bardzo mi zależało, aby ikony różniły się od klasycznych prawosławnych. Chodziło mi szczególnie o ikonę przedstawiającą Boże Narodzenie. W pracowni była wtedy dziewczyna, która niedawno ukończyła wydział grafiki krakowskie ASP, a naukę malowania ikon dopiero rozpoczynała, a więc nie miała jeszcze nawyków. Poprosiłam ją o zaprojektowanie tej ikony. Powiedziałam: „Póki nie wpadniesz w schemat, musisz mi ją narysować. Ja ci powiem, co ma na niej być”. Podałam „przepis” i poprosiłam, aby wykonała ją w barwach liliowo-różowo-niebieskich z dodatkiem szarości. Trochę w nawiązaniu do barw z ikon Nowosielskiego, a trochę aby oddać klimat Buriacji, czyli Zabajkala. Tamtejsza rdzenna ludność w większości wyznaje szamanizm i buddyzm. Cechy regionu uwzględniłyśmy również w przedstawionej na ikonie architekturze.
Byłam bardzo zadowolona z końcowego efektu. Kopię tej ikony można zobaczyć w pracowni, bo oczywiście oryginał jest w Irkucku. Co jednak podkreślę – w nowo wykonanej ikonie kanon został zachowany.
Zmieńmy teraz temat, bo wokół nas w skupieniu pracują uczestnicy warsztatów, ikony są już na ukończeniu. Chciałabym jeszcze zapytać o same warsztaty. Co spowodowało, że wyszła Pani ze swojej pracowni i zaczęła uczyć malowania ikon współczesnych, zabieganych ludzi?
– W osobach, które przychodzą na warsztaty, trochę widzę samą siebie. We mnie siedziała tęsknota za malarstwem i teraz dostrzegam ją w innych. Jest wielu bardzo twórczych, zdolnych ludzi, którzy na co dzień są ekonomistami, lekarzami, pracują w korporacjach, ale potrzebują jeszcze czegoś innego w życiu. Po prostu wyszłam naprzeciw pewnej potrzebie. Nie wykombinowałam sobie w głowie takich warsztatów, tylko przez lata ludzie pytali, czy mogę im to pokazać i nauczyć.
Pamięta Pani pierwsze warsztaty?
– To znowu był szczęśliwy zbieg okoliczności. Przed laty trafiła do mnie pewna pani psycholog i zachwyciła się ikonami i pracownią. Ona prowadziła w Holandii psychoterapię za pomocą tańca, śpiewu i rzeźby. Zaprosiła mnie do współpracy i tak zaczęłam jeździć do Holandii i tam uczyłam malowania ikon. Tam też zobaczyłam, jak ludzie są tym zafascynowani; siedzą nad tymi swoimi ikonami, malują, wzruszają się, czasem nawet płaczą. A to byli agnostycy! Zobaczyłam, jak przy tym malowaniu rozwija się w nich życie duchowe. Każdy malował taką ikonę, jaka do niego przyszła. Na pytanie, dlaczego wybrałeś Św. Michała, usłyszałam: „bo potrzebuję kogoś silnego, żeby mnie obronił”. Takie pragnienia się uzewnętrzniały. To było dla tych ludzi duchowe lekarstwo. Większość z nich nawet nigdy nie była w kościele, ale kiedy ikony były gotowe, sami postarali się o to, aby sprowadzić księdza, aby je poświęcił.
Ikona jest potrzebna również współczesnemu człowiekowi…
– Z pewnością tak. A ja z kolei, po tylu latach siedzenia w pracowni, zapragnęłam czegoś, co niegdyś było moim zawodem – byłam doradcą zawodowym, ciągle się stykałam z ludźmi. Pomyślałam: „Koniec z tym siedzeniem w samotności, ja tu muszę z ludźmi pracować!”. Sprawia mi to ogromną przyjemność.
Finałem warsztatów będzie wernisaż prac uczestników. Obiecała Pani, że przywiezie i pokaże nam swoje ikony. Co zobaczą brzozowianie?
– Przede wszystkim Matkę Bożą Łopieńską, tę dużą. Mam też troszkę sławnych, klasycznych madonn (Włodzimierską, Dońską). Na ekspozycji będą także ikony bałkańskie, ruskie i oczywiście karpackie. Przywiozę też ikony etiopskie, bo w Afryce również od wieków malowano ikony i mają one swoje cechy szczególne. Wyróżniają się silnymi kolorami i wyraźną linią. Ciekawostką jest, że Etiopczycy dwojako przedstawiają postaci ludzkie: ludzie dobrzy ukazani są zawsze frontalnie – z dwoma widocznymi oczami; ludzie źli malowani są z profilu. Święte postaci są przedstawiane w ludowych strojach etiopskich. Jestem pod wielkim urokiem tych ikon i chciałabym je Państwu pokazać.
Czasem się zapomina, że ikona to dorobek całego chrześcijaństwa, Wschodniego i Zachodniego. Wystarczy obejrzeć np. wczesnośredniowieczne malarstwo hiszpańskie – przecież to czysta ikona. A z drugiej strony mamy wielką różnorodność, która wynikła kolorytu kraju, w którym tworzyło się i nadal powstają ikony. Jest ascetyczna, klasyczna ikona prawosławnej Rosji, jest ikona afrykańska w mocnych kolorach, karpacka i wiele innych odmian.
W naszej kulturze ikona nie stanowi tylko jakiegoś wycinka, to jest wielka spuścizna sztuki chrześcijańskiej i tradycja licząca sobie przeszło 1000 lat. Warto o tym pamiętać.
Dziękuję za rozmowę i do zobaczenia na wernisażu.
– Dziękuję.
Rozmowa stanowi część bezpłatnego eBooka przygotowanego jako pokłosie projektu „Ikona rodzi ikonę”. W publikacji znajdą Państwo opracowanie na temat historii ikon i ich symboliki, które powstało na kanwie wykładu ks. Marka Wojnarowskiego, dyrektora Muzeum Archidiecezjalnego w Przemyślu. eBook zawiera również bogatą relację z warsztatów ikon w Grabownicy i sporo innych ciekawostek. Zapraszamy do lektury!
Publikacja dostępna do pobrania pod adresem: http://kawiarenka.grabownica.pl/ikona-rodzi-ikone/
* Laserunek – przezroczysta lub półprzezroczysta warstwa farby, zmieniająca ton lub barwę niższych warstw obrazu, zwłaszcza olejnego.