Jest ryzyko, jest zabawa!

Rozmowa z Katarzyną Rakoczy, półfinalistką 3. edycji Bake Off – Ale ciacho! programu emitowanego przez TVP2, rodowitą graboszczanką.

Kasia z wykształcenia jest geodetką, a z zamiłowania utalentowanym cukiernikiem. Z powodzeniem tworzy swoje autorskie wypieki.

fot. Fijałkowska/Łabudzki

Nie stronimy od biesiadowania i chętnie zasiadamy do stołu w oczekiwaniu smaków, które mile połechcą nasze podniebienie. Deser jest zaś ukoronowaniem udanego przyjęcia; ślub czy urodziny nie obejdą się bez tortu. Jeśli wypiek smakuje, a do tego zachwyca wyglądem, goście zachowają tym milsze wspomnienia. Dlatego cenimy sobie osoby, które umiejętności cukiernicze wyniosły ponad przeciętność. Bez wątpienia Tobie, Kasiu, to się udało. Opowiedz, skąd wzięło się Twoje zamiłowanie do słodkich wypieków?

Cała historia zaczyna się od mojej mamy. Nie pamiętam, kiedy zaczęłam piec, byłam dzieckiem. Wśród rodzinnych zdjęć, jest takie, na którym ubijam pianę do biszkopta przed moją Pierwszą Komunią. Kiedy miałam 8-9 lat, już umiałam zrobić podstawowe rzeczy. Mama zachęcała mnie i starszą siostrę do pomocy w takich pracach. Mówiła: „ubijcie pianę, zagniećcie”. Oczywiście do piekarnika nie byłyśmy dopuszczane, ale już wtedy wiedziałyśmy, że np.: trzeba przekręcić miskę i piana nie może spaść na głowę, jak utrzeć jajka… To już znałam od dzieciństwa.

W domu zawsze się piekło na święta i to dużo; na imieniny, urodziny zawsze był tort. Dla mnie to było takie naturalne, że kobiety pieką, że to ma być smaczne, że potem się dzieli tymi smakołykami. Nieraz było tak, że ciasto w niedzielę upieczone, a w poniedziałek został tylko okraweczek. Czyli właściwie dla bliskich piekłam od zawsze.

Jak zatem zaczęła się Twoja przygoda z programem „Bake Off – Ale ciacho?”

Zaczęło się od tego, że z różnych okazji przynosiłam swoje wypieki do pracy, by poczęstować kolegów. Jedna z moich koleżanek jest wielką fanką Bake Off, oglądała ten program od pierwszej edycji. Któregoś dnia oznajmiła: „W Lublinie jest kasting do 3. edycji. Może byś spróbowała, bo się nadajesz…”. Ja, w życiu! Gdzie tam się nadaję, jeszcze powiem coś głupiego na wizji i pójdzie na całą Polskę. Zresztą obejrzałam kilka odcinków i stwierdziłam, że moje umiejętności cukiernicze nie są na tak wysokim poziomie. Uczestnicy robili prawdziwe cuda, jakieś wykwintne kremy, a ja piekłam tylko dla najbliższych. Ot, takie domowe wypieki. Przyjęłam do wiadomości, że jest kasting i tyle.

Jednak myśl kiełkowała…

Właśnie. Nurtowało mnie to i w końcu po cichu na ten kasting pojechałam.

Czyli to była tajemnica?

Tak, nikomu o tym nie powiedziałam. Eliminacje były w weekend, nie musiałam brać wolnego z pracy. Pojechałam, odczekałam swoje w kolejce, w końcu weszłam: w sali przywitało mnie 3 osoby i kamera. Spokojni, sympatyczni ludzie, a ja, cała w nerwach, zaczęłam szybko: przygotowałam to i to, i chciałam tylko, żeby pokroili, zjedli i już mnie nie ma. Zaczęła się miła rozmowa: pytali, skąd pochodzę, czym się zajmuję, obserwowali, jak sobie radzę przed kamerą. A moje ciasto czekało i ja z nożem w ręku gotowa, aby je pokroić. Ku mojemu zdumieniu w końcu usłyszałam: „Zapraszamy Panią na kasting do Warszawy”.

Widocznie przygotowane przez Ciebie ciasto smakowało. A co wtedy upiekłaś?

– Nie mogłam się zdecydować na jedno ciasto, więc zrobiłam wysoki tort, w którym było wszystko, co lubię: orzechy, czekolada, szpinak, wanilia, owoce leśne i jeszcze lustrzana glazura mirror glaze. Nie wiedziałam, jak go nazwać, bo było w nim tyle kolorów i struktur, więc wymyśliłam „Bieszczadzki las”. To był mój wypiek autorski, ważne bowiem było, aby recepturę mieć swoją.

Natomiast kasting w Warszawie mnie przytłoczył – było strasznie dużo ludzi: przyjechali z wszystkich miast, gdzie odbywał się nabór. Zobaczyłam ten ogrom ludzi i pomyślałam – „po co ja taki kawał jechałam, jak z tego nic nie będzie…”.

Chyba się już wtedy przyznałaś w domu, co zamierzasz?

(śmiech) Jeszcze nie… Owszem, najbliżsi zauważyli, że często siedzę zamyślona, bo ciągle się zastanawiałam, jak będzie. W sumie jednak przesłuchanie wyszło bardzo naturalnie, wykonałam kilka zadań, znowu była rozmowa, a potem zapadła cisza… oczekiwanie… Pewnego dnia jestem w pracy i dzwoni nieznany numer, szybko wyszłam na korytarz i usłyszałam… że jestem w programie! Nadal musiało to jednak pozostać tajemnicą, bo takie były zasady programu. Mogliśmy się ujawnić dopiero po pierwszym wejściu antenowym, czyli w lipcu, w programie „Pytanie na śniadanie”. Wtedy przedstawiono nasze wizerunki, a w sierpniu oficjalnie została podana lista uczestników. Tak więc od kastingu aż po nagranie programu miałam swoją tajemnicę.

To musiało być trudne, nie móc podzielić się taką wiadomością!

Owszem, strasznie trudne. Aby wystąpić w programie, potrzebowałam urlopu w pracy i to w okresie letnim, który dla nas, geodetów jest najpracowitszy, po prostu sezon. Mamy wtedy dużo wyników pomiarów, które trzeba opracować. My, geodeci, najczęściej bierzemy urlop w zimie. Tak więc w pracy musiałam się przyznać, że biorę udział w programie telewizyjnym, a oni na to „w jakim?” a ja – to tajemnica. I zaczęły się domysły, co to może być za program. Różne pojawiały się pomysły, nawet Voice of Poland, bo lubię też śpiewać, ale wytrzymałam do pierwszego odcinka, nic nie ujawniając.

Czekało Cię ok. 10 tygodni zmagań na ekranie telewizyjnej „Dwójki”, ale za to w bardzo urokliwym miejscy. Wielu telewidzów zwróciło uwagę na piękne otoczenie. Zdradź nam, gdzie to malownicze miejsce się znajduje.

Miejsce również było tajemnicą, stawiliśmy się na zbiórkę w Warszawie i stamtąd zostaliśmy przewiezieni w to nieznane nam miejsce, czyli nad Jezioro Zegrzyńskie. Jest tam naprawdę pięknie, na wzgórzu stoi piękny biały pałac, ogród, a nad jeziorem ulokowano namiot Bake Off. Patrząc ze wzgórza, miało się wrażenie, że namiot wprost pływa na wodzie. Była tam też mała przystań, gdzie chodziliśmy podziwiać lilie wodne, dokarmiać łabędzie.

Zresztą nie mniej ładnie było w samym namiocie – narzędzia w słodkich, landrynkowych kolorach, po prostu smakowicie. Nie czuło się tremy, gdy się tam wchodziło, mimo kamer, świateł. Stanowisko pracy było tak przygotowane, że od razu miało się wrażenie – to moja przestrzeń. Miejsce cudowne, ale był jeden minus… W pierwszym odcinku zupełnie nie wiedzieliśmy, co gdzie jest. W domu ręka sama idzie po łyżkę do szuflady, nóż… a tam trzeba było się wszystkiego nauczyć. Dlatego ten odcinek wspominam jak jedną wielką bieganinę: gdzie jest garnek? miska? Misek nie ma! A za chwilę odnajdywały się w innym miejscu. Było to też pierwsze „zderzenie” z kamerą i jurorami. Nie wiedzieliśmy, czego się w ogóle spodziewać, jak zostaniemy przyjęci. Pierwszy wypiek, lava cake, tylko paru osobom wyszedł idealnie, ja się uplasowałam na 6. miejscu.

Mieliście do dyspozycji również ogród ziołowy, jurorzy zachęcali do korzystania z niego. Czy w trakcie pracy biegałaś też po ziółka?

Tak, korzystałam, ale tylko z tych, które miałam sprawdzone, z mięty, melisy, tymianku, dla podkręcenia smaku. Było też wiele nieznanych mi ziół, nie sięgałam po nie. Program to nie było miejsce na testowanie smaku. Jeśli miałam swój wypiek autorski, to musiałam go być pewna. Na tym etapie nie było czasu na puszczanie wodzy fantazji, tylko dążenie, żeby wypiek wyszedł perfekcyjnie. Tym bardziej w konkurencji technicznej trzeba było idealnie robić wszystko według przepisu.

Przejrzałam kilka przepisów technicznych i przeraziły mnie stopniem skomplikowania.

I mnie również! W pierwszym odcinku przeżyłam szok: wchodzą jurorzy, prowadzące zapowiadają, że czas na wypiek techniczny, który przygotował Krzysztof Ilnicki – najlepszy cukiernik w Polsce. Ogromny zegar rusza, a my podnosimy nasze nakrycia do góry: są produkty i jest przepis. Wiedziałam, że to nie będzie biszkopt z budyniem, tylko jakieś arcydzieło, ale i tak byłam zaskoczona ogromem pracy, który mnie czekał. Trzeba było między innymi zrobić lody truskawkowe i ciasteczko lava cake, które po przełamaniu powinno się rozlać, ale nie podano czasu pieczenia. Chodziło o to, aby nas sprawdzić, czy potrafimy się odnaleźć w nowym przepisie. Zdarzały się takie drobne kruczki, aby jurorzy mogli się przekonać, jakimi dysponujemy umiejętnościami.

Czy jurorzy bardzo Cię tremowali? Na ile ich wskazówki przydadzą Ci się przy tworzeniu własnych autorskich wypieków?

– Wszyscy obawialiśmy się, jak zostaniemy przyjęci przez jurorów, tym bardziej, że w programie miał pojawić się nowy juror i nie wiedzieliśmy, kto nim jest. Dopiero na początku pierwszego odcinka przedstawiono nam Michała Brysia. Pan Michał był nam znany z innego topowego programu – „Piekielna kuchnia”, więc atmosfera była podkręcona. Zastanawialiśmy się, czy za sprawą tej zmiany program zmieni swój charakter, czy będzie ostrzejsza rywalizacja, czy będziemy się bali cokolwiek podać. Ale tak nie było, panowała domowa, rodzinna atmosfera. Przyznam jednak, że pierwszy autorski wypiek niosłam drżącymi rękoma, bo nie wiedziałam, czy utrafię w gusta moich jurorów. Jednak nie przerażały mnie ich uwagi, nawet te bardzo krytyczne, ponieważ była to zawsze konstruktywna krytyka. Mówili: gdybyś dała troszkę mniej cukru albo gdybyś to lub tamto zmieniła, ciasto byłoby idealne. Albo gdyby 2 min. dłużej siedziało w piekarniku… Uwagi były cenne, bo wiem, że gdybym dzisiaj któreś z tych ciast robiła, to już ustrzegłabym się błędów. Obydwaj panowie, Michał Bryś i Krzysztof Ilnicki to prawdziwi eksperci, mistrzowie w swoich dziedzinach, wielu rzeczy posmakowali, wiele rzeczy sami zrobili i wiedzą jak skorygować błędy. Dostałam świetną lekcję warsztatu cukierniczego.

Potrafiłaś też obronić swe wyroby, udowadniając, że robiąc dane ciasto w taki a nie inny sposób, miałaś swój cel. Udawało Ci się jurorów do tego przekonać, a kilka Twoich propozycji spotkało się z dużym uznaniem widzów, o czym świadczą pozytywne komentarze na Facebooku. Między innymi był to Twój jabłecznik i serowiec…

Zasłynęłam z tzw. bitwy pod sernikiem! (śmiech) W jednym z odcinków wykonałam serowiec na bazie starego, regionalnego przepisu – ciasto nie było tak puszyste, jak wychodzi na serku z wiaderka. Moje było ciężkie, twaróg mielony, jak u naszych babć, z kwaśną śmietaną. Jeszcze wymieszałam ser z topinamburem – zapomnianym słonecznikiem bulwiastym. Wypiek nazwałam „Promyk słońca”, bo zawierał też ziarenka zwykłego słonecznika. Warto wiedzieć, że gdy jeszcze ziemniaków u nas nie znano (sprowadzono je do Polski za panowania króla Jana III Sobieskiego), spożywano właśnie jadalne bulwy tego pradawnego „ziemniaka”. Taki serownik podałam… Panowie jurorzy na początku kręcili nosem…

A Ty dobitnie powiedziałaś, że właśnie taki ma być. Obroniłaś swój wypiek.

– To była bardzo miła reakcja obu panów. Powiedzieli: „No dobrze! To my się nie znamy!”.

fot. Fijałkowska/Łabudzki

Ciasto „Trójmarchewkowe okruchowe” również się spodobało i niektórzy fani programu już je wypróbowali. Skąd wzięłaś takie kolorowe marchewki?!

Rzeczywiście wielu widzów wykonało to ciasto z powodzeniem, co bardzo mnie cieszy. Zawsze podkreślam, że moje wypieki są proste, każda osoba przy użyciu zwykłego miksera może je zrobić. W tym cieście również nie ma żadnych wyszukanych składników. Są to typowe przyprawy korzenne, marchewka, jajka, trzeba to wszystko wymieszać i się udaje. Przesyłano mi nawet zdjęcia tego wypieku, aby się pochwalić.

fot. Fijałkowska/Łabudzki

Pytasz o kolorowe marchewki… Ja w ogóle jestem fanką marchewek, a w szczególności właśnie tej wykorzystanej w tym cieście – czarnej marchwi, czyli pramarchwi. Fascynuje mnie zagadnienie, co ludzie na naszych ziemiach jedli w prawiekach (sięgam po książki, w których autorzy odkrywają takie produkty). Fajnie jest sprowadzać, modyfikować, ulepszać, ale warto też sięgać do swoich korzeni i jeść to, co na tych ziemiach od zawsze rosło. Jednym z takich warzyw jest wspomniana marchew, którą można posadzić w ogródku, bo nasiona są już dostępne w sprzedaży. Wyrośnie w naszym klimacie i zbiory nie będą gorsze od tej pomarańczowej. Różni ją tylko kolor i nieco inny zestaw mikroelementów, zawiera m.in. cenne przeciwutleniacze (jak borówki o tym samym kolorze).

fot. Fijałkowska/Łabudzki

Czyli jedząc Twoje ciasta można zadbać o zdrowie – dla mnie łasucha to świetna wiadomość. Drugim takim ciastem, które przypadło do gustu telewidzom, była Twoja szarlotka.

Tak, i ona też nie jest skomplikowana – ciasto kruche, szare renety, maliny, kruszonka, cukier puder… Również otrzymałam zdjęcia gotowych wypieków od telewidzów. Bardzo się tym cieszyłam, bo to znaczy, że receptura została sprawdzona i że smakowało.

fot. Fijałkowska/Łabudzki

A jak zapamiętałaś prowadzące: Marcelinę Zawadzką i Kasię Kołeczek? Jak dla mnie miały bardzo niewdzięczną rolę, strasząc Was nieustannie upływem czasu.

– Nie, nie straszyły, one nas wspierały w trakcie pracy, oczywiście nie mogły nam pomagać, ale rozładowywały napięcie rozmową, pocieszały, gdy coś nie wychodziło. Odmierzanie czasu było bardzo pomocne, bo my nie mieliśmy kiedy zerkać na zegar. Mój ulubiony moment to ostatnie 5 minut: Wszyscy wtedy pracowali jak na przyspieszonym filmie, to wyglądało komicznie, wszystko z nerwów leciało z rąk, coś spadało. Ja nie mogłam przenieść szarlotki i w końcu przeniosła się z kawałkiem papieru. Jurorzy się na ten skrawek niestety natknęli…

Który z odcinków wspominasz najmilej, a który nastręczył Ci najwięcej trudności?

Za każdy byłam wdzięczna, że w nim jestem i mogę zmierzyć się z tak utalentowanymi ludźmi. Na pewno byłam zadowolona z tego, w którym piekliśmy dla dzieci. Czasu było bardzo mało, a miały być zrobione 3 rzeczy: cake pops, ciasteczka i batony. No i właśnie cake pops (czyli ciasteczka na patyku) robiłam pierwszy raz, więc trema była, ale stanęłam na wysokości zadania – moje cake popsy udawały w kształcie kubełki popcornu, jako jedyna zrobiłam też batony owocowe i tzw. orzeszki, według przepisu, który w mojej rodzinie jest od zawsze. Wypieka się jakby skorupki orzecha i napełnia orzechowym nadzieniem. Jurorzy pochwalili moje wyroby – byłam wtedy bliska zostania królową wypieków i naprawdę byłam z siebie zadowolona. Miałam też satysfakcję z wykonania wspomnianego ciasta marchewkowego, w dalszych odcinkach z dyniowej tarty i z szarlotki. Tak więc te odcinki na pewno dobrze wspominam…

fot. Fijałkowska/Łabudzki

Pytasz o najgorszy odcinek, to z pewnością ten z pasztecikami, miałam dużo do pokrojenia i skaleczyłam się w palec. Niby mała rzecz, ale prawie się załamałam, bo to był sam początek i miałam jeszcze do wyrobienia ciasto. Ale że palec nie odpadł całkiem… więc pracowałam dalej. Musiałam ekspresowo wypracować inną technikę lepienia pierogów. W tym samym odcinku w konkurencji technicznej właściwie nikomu nie udało się zrobić poprawnie makaroników i to również było przykre – mnie wyszły sucharki. Na pamiątkę tego odcinka została mi blizna.

W każdym odcinku były dwie konkurencje: techniczna i autorska. Czasem poszło mi lepiej w jednaj, a w drugiej gorzej. Juror Krzysztof Ilnicki powiedział o mnie, że jestem taką amplitudą, jak temperatura w Polsce, raz na samej górze, a za chwilę spadam na sam dół. Było tak, że miałam pierwsze miejsce w konkurencji technicznej, a w autorskiej – jakieś roztargnienie, czas spowodowały, że zrobiłam coś źle, nie byłam zadowolona i czasami usłyszałam parę gorzkich słów…

Mam wrażenie, że to było udziałem wszystkich uczestników… chyba nie było takiej osoby w Waszej 12-stce, która by nie usłyszała uwag, co do któregoś ze swoich wypieków.

To prawda, ale uwagi ze strony takich zawodowców są jeszcze cenniejsze niż pochwały. Oczywiście cieszyła mnie bardzo wygrana w konkurencji technicznej, w której wykonaliśmy przepyszne pierogi wg receptury pana Michała Brysia.

fot. Fijałkowska/Łabudzki

To była konkurencja z pierogami na słono i na słodko z pieca…

Tak. Poszło mi bardzo dobrze, bo pierogi się w domu zawsze się robiło, więc wiedziałam, jak to ma wyglądać, jedynie zaskoczył mnie kształt, bo wykrawaczka była ogromna. Sama receptura jest po prostu doskonała! A drugie moje ulubione pierogi – bo ja byłam „pierogowa” w tym programie – to były paszteciki. I tu wzorowałam się na regionalnym przepisie, pierogach św. Jacka według receptury ze wsi Nockowa. Wychodzą naprawdę pyszne, każdy może je zrobić, bo są bardzo proste, mają tylko 6 składników. Ciasto składa się z białego sera, mąki i z masła, a farsz to szatkowana, gotowana, niekwaszona kapusta, przysmażona cebulka i smażone pieczarki. Jest nawet legenda, która wyjaśnia, jak powstała ta potrawa…

Chętnie posłucham, opowiedz proszę!

Wyruszył św. Jacek na Ruś Kijowską, koń mu padł, przybył utrudzony do chaty we wsi Nockowa, a był bardzo głodny. Gospodarze, jak to w średniowieczu, mieli w domu tylko mąkę, ser, masło. A na polu rosły cebula, kapusta, i pieczarki, których jeszcze wtedy nie uważano za jadalne. I tak to gospodarze pod dyktando gościa zrobili danie, które smakiem wszystkich zachwyciło. Dodam jeszcze, że pierogi św. Jacka są zarejestrowanym produktem regionalnym województwa podkarpackiego i nadal się je wyrabia.

Dało się zauważyć, że nawiązujesz do kulinarnych tradycji Podkarpacia i że co program dzięki tym nawiązaniom punktujesz. Czy to Twoja tradycja rodzinna czy wypadkowa zainteresowań kulinarnych?

Generalnie preferuję zdrową żywność, ale nie mówię tu o modach żywieniowych (czyli np. dieta bez laktozy, glutenu), te mnie nie interesują. Jestem raczej za jedzeniem produktów rodzimych, tych samych, którymi odżywiali się nasi przodkowie, które dawały im zdrowie i siłę do pracy. Były czasy, gdy nie było sklepów, importów–eksportów, a ludzie zjadali to, co wokół nich rosło i co sami wyhodowali. Ta żywność nie zawierała chemii, pestycydów i dla mnie to stanowi kulinarną inspirację. Na sklepowych półkach szukam żywności jak najmniej przetworzonej, żeby samemu coś sobie z tego zrobić. Oczywiście nie zawsze jest na to czas. Nie wszyscy muszą piec i gotować, bo gotowe jest złe, ale ja w miarę możliwości obieram taki styl życia.

Masz już ogromną widzę na temat cukiernictwa i produktów. W jaką stronę świata byś się zwróciła, gdybyś teraz sama miała powędrować w poszukiwaniu nowych smaków?

Zostałabym w Polsce (śmiech). Nie jestem zainteresowana kuchnią chińską, indyjską, już nie wspomnę o tej fastfoodowej. Zostałabym w Polsce, bo jest tu takie bogactwo składników, warzyw, które można samemu uprawiać, rodzajów mąk, po prostu płodów rolnych. Zachwyca mnie sezonowość, czyli jak mamy pomidory, to jemy pomidory, mamy sezon na dynie – jedzmy dynie! Naprawdę nie ciągnie mnie do dalekich podróży kulinarnych, bo ciągle jeszcze odkrywam, co mamy tu, na miejscu.

Jak wspominasz Twoją „złotą 12-stkę”? Uczestnicy pochodzili z różnych części Polski, jako cukiernicy amatorzy mieli niemałe umiejętności, na ile to spotkanie było to dla Ciebie cennym doświadczeniem? Czy Wasza rywalizacja była mocno nastawiona na pokonanie przeciwników? Czy utrzymujecie ze sobą kontakt?

Są to dla mnie bardzo cenne znajomości. Nasze rozmowy, te w trakcie programu i te po, były bardzo rozwijające, bo faktycznie rozmawialiśmy o cukiernictwie, o wypiekach, co nam wyszło, co nie wyszło, co można połączyć, jakie foremki gdzie kupić, gdzie można dostać jakiś produkt, bo o niektóre nie jest łatwo. Tworzyliśmy bardzo zaangażowaną grupę. Każdy z nas na co dzień pracuje w branży odległej od cukiernictwa. Wspomnę tylko, że na przykład Sylwia Bała jest germanistką, Tomek Bączkowski – architektem, Daniel Coceancing pracuje w banku, a ja jestem geodetą. Uczyliśmy się więc na własnej skórze i wzajemnie od siebie. Było też spore zróżnicowanie wiekowe. Naszą dwunastkę otwierał 18-latek, a zamykała Halinka, kobieta w sile wieku, prawdziwa petarda. Bardzo się zaprzyjaźniłam z Haliną, Elą. To były takie kobiety, które w domu pieką, konkretne, z wielkim doświadczeniem, świetnie mi się z nimi rozmawiało zarówno na tematy cukiernicze, ale też życiowe.

I oczywiście utrzymuję kontakt ze wszystkimi. Nawet w tej chwili mogłabym zapytać na naszym forum np. jaki tort upiec na 40 osób, albo ile danego składnika na formę 23 cm i na pewno zaraz wszyscy zaczęliby doradzać.

fot. Fijałkowska/Łabudzki

Jurorzy podkreślali, że wy, amatorzy osiągnęliście poziom, który już amatorski nie jest. Czy zastanawiałaś się nad tym, aby zmienić swoją pasję w coś bardziej zawodowego, skoro już wiesz, że Twoje umiejętności doceniają nawet zawodowcy? Czy koledzy z programu gdzieś w Polsce zakładają swoje cukiernie? Czy Ciebie taka perspektywa nie kusi?

– Z tego, co wiem, powstały już dwie cukiernie założone przez uczestników poprzednich edycji Bake Off… i wiele osób poważnie się cukiernictwem zajmuje. Mają swoje blogi z poradami, strony internetowe, fanpejdże na FB, gdzie dzielą się swoimi przepisami. Jeśli chodzi o mnie, przyznam, że mnie bardziej cieszy pojedynczy efekt – lubię długo pracować nad ciastem, dopracowywać detale. Czyli skłaniam się bardziej w stronę wypieków okazjonalnych. Wiele osób namawia mnie do założenia bloga z wideoporadami, ale dla mnie to trochę przedwczesne. Dotychczas piekłam dla rodziny i znajomych, a blog z poradami, czy książka kucharska, to już duża odpowiedzialność wobec odbiorców. Zawsze bardzo się przejmuję, gdy ktoś korzysta z mojego przepisu, bo chcę, aby i jemu wypiek wyszedł. Dlatego na razie nie zamierzam iść w tym kierunku. Jednak z pewnością będę nadal piekła torty dla dzieci (bajkowe albo kwiatowe), bo mi to sprawia przyjemność. Lubię wtedy taki gotowy tort sfotografować i się nim gdzieś pochwalić.

Czyli możemy mieć nadzieję, że od czasu do czasu zaprezentujesz nam swój nowy autorski przepis?

Tak. I jeśli będę mogła coś doradzić, zrobię to chętnie. To nie jest jakaś wiedza tajemna, którą chcę zatrzymać dla siebie, wprost przeciwnie, chętnie się nią podzielę.

Nowe wypieki Kasi, fot. Katarzyna Rakoczy

Wielu uczestników programu podkreśla, że w „Bake Off – Ale ciacho” było dla nich wspaniałą przygodą, niektórzy mówią nawet „przygodą życia”. A jak Ty określisz to swoje telewizyjne doświadczenie?

Dla mnie to też była przygoda i też przygoda życia. Naprawdę dopiero wtedy, kiedy się porzuci strach i przestanie przejmować tym, co ludzie powiedzą, można pokazać, kim się jest naprawdę, otworzyć na widzów, uczestników, jurorów. Wtedy dopiero ma się szansę coś dobrego dla siebie zrobić, pokazać, co się potrafi. W tym programie nie ma czasu na stres, ale za to jest wielka adrenalina.

To do Ciebie należy powiedzenie: „Jest ryzyko, jest zabawa!”. To chyba cała Ty.

Ryzyko było zawsze, bo moje przepisy były obliczone na dłuższy czas niż w programie. Zapytano mnie kiedyś „z kim rywalizujesz?” – odpowiedziałam – sama z sobą, ale nie chodziło o to, że nie liczę się z konkurencją, ale że mierzę się z własnymi słabościami i nieubłaganym czasem. Walczę, żeby wydać jakiś wypiek, a nie kogoś pokonać. Dlatego właśnie ten program był dla mnie tak pouczający.

Pamiętam, że przy tarcie dyniowej lekko mi się spód nie dopiekł i byłam tego świadoma. Po prostu brakło kilku minut, ale cóż miałam zrobić – wyciągnęłam z piekarnika, udekorowałam i poszło! Wiedziałam, że przy wykrawaniu ten mankament wyjdzie. Nic nie umknęło uwadze jurorów. A pan Krzysztof Ilnicki potrafi wyczuć nawet szczyptę soli za dużo. Na marginesie: zachęcam do wypróbowywania mistrzowskich przepisów jurorów i uczestników, są dostępne na stronie http://bakeoff.vod.tvp.pl/26815253/przepisy, bo naprawdę są doskonałe. Dla siebie z pewnością w tym roku zrobię konfiturę morelową z tymiankiem pana Brysia, jest wyśmienita!

fot. Fijałkowska/Łabudzki

Kasiu, zaszłaś bardzo wysoko, ale przyszedł ten moment, kiedy i Ty musiałaś się pożegnać z programem. Czy byłaś bardzo zawiedziona, czy przyjęłaś to raczej z ulgą, że masz już stres za sobą?

– Czułam w tym odcinku, że odpadnę. Piekliśmy chleb i gdy swój wkładałam do piekarnika, już wiedziałam, że mi się nie udał. Było mi bardzo przykro, bo piekę chleby w domu i się udają. Była to najdłuższa konkurencja – 6-godzinna, kondycyjnie też mi było ciężko i ten chleb nie był należycie napowietrzony. Owszem pochwalono moją konfiturę, ale to chleb był tutaj królem. Zajęłam ostatnie, 4. miejsce w konkurencji technicznej, więc żeby zostać, musiałabym wygrać konkurencję autorską, a to przy umiejętnościach pozostałej trójki było bardzo trudne.

My widzowie wcale nie uważaliśmy, że to ten moment, w którym Ty powinnaś odpaść.

– Ja to widziałam inaczej, dla mnie każde opuszczenie programu przez osobę z 12-stki było zaskoczeniem. Kiedy siedzieliśmy w rządku, czekając na werdykt, zawsze mówiłam: „to dzisiaj ja”. Cóż, taki był rygor programu, ja też musiałam w swoim czasie odpaść, cieszę się, że dopiero w półfinale. Dzięki temu było trochę tych moich wypieków…

Czy miałaś swojego faworyta, kiedy zasiadałaś do oglądania finału?

Nie miałam faworyta, kibicowałam całej trójce, żeby im wszystko wyszło, bo zasługiwali na zwycięstwo. Każde z nich przeszło tę trudną drogę i było na bardzo wysokim poziomie. Jednak Tomek Bączkowski miał najlepszy tort finałowy, najbardziej reprezentacyjny. Mieliśmy okazję go popróbować i – co podkreślali jurorzy – faktycznie były w nim zaskakujące smaki, wiele nieoczywistych połączeń. Cukiernictwo bardzo fantazyjne i wyszukane. Tomek w ogóle stosował bardzo ciekawe składniki, na przykład w angielskich skonsach wykorzystał szczawik zajęczy, zawsze używał własnego miodu. Zasłużył na zwycięstwo – wykonał fenomenalny tort, a w trakcie zmagań był kilkakrotnie królem wypieków.

Czy zatem zachęcałabyś ludzi z pasją, aby próbowali swoich sił w dedykowanych programach telewizyjnych?

– Z pewnością tak. A przede wszystkim, aby nie bali się podejmować ryzyka. Ja największą bitwę stoczyłam sama ze sobą jeszcze przed programem, gdy już wiedziałam, że się zakwalifikowałam. Długo się wahałam, czy się nie wycofać, już byłam w ciąży i to dodatkowo utrudniało decyzję. W końcu pomyślałam: jeszcze przed tymi pieluchami chwilę się pobawię. Cieszę się, że tak zadecydowałam.

Kibicując Ci z odcinka na odcinek zauważyłam, i nie tylko ja, że emanujesz pozytywną energią, jesteś osobą uśmiechniętą i pogodną, a ponadto potrafisz zachować dystans w sytuacjach stresujących. To się podobało widzom, wiem, że otrzymałaś od osób z całej Polski wiele wyrazów sympatii. Wyróżniało Cię coś jeszcze: kwiatowe desenie sukienek i… apetyczne, owocowe kolczyki. Czy był to pomysł na program, czy to Twój styl?

Jestem wdzięczna za wszystkie te oznaki sympatii telewidzów. To bardzo miłe. A jeśli chodzi o mój styl – właśnie taki jest. Nie lubię chodzić w spodniach, lubię sukienki, spódnice, stroje kobiece. Oczywiście staram się ubierać stosownie do okoliczności, ale po prostu lubię kwiaty i lubię się nimi otaczać. Czasami, jak kupię sukienkę, to niektórzy mi mówią, a to chyba na wesele, a ja w tym chodzę na co dzień. Podobnie z kolczykami, na które rzeczywiście telewidzowie zwrócili uwagę, były takim moim znakiem rozpoznawczym. Kolczyki i taka biżuteria to kolejna moja pasja, sama je wytwarzam. Wymyślę, zrobię, potem trochę ponoszę…

fot. Fijałkowska/Łabudzki

Na potrzeby programu ekipa telewizyjna zawitała do Grabownicy, aby nagrać krótki materiał z Twoich rodzinnych stron. Co pokazałaś filmowcom? Czy im się u nas podobało?

Najpierw nakręciliśmy kilka ujęć w Rzeszowie w mojej pracy, gdy wykonywałam pomiar geodezyjny. Następnie udaliśmy się w moje rodzinne strony. Filmowcy byli zachwyceni przyrodą, pagórkami, gościnnością moich najbliższych. Pani Agata Korfanty z Zespołu „Graboszczanie” pożyczyła mi nasz strój ludowy i nagraliśmy scenę wyrabiania ciasta na chleb w Grabownicy, w „Małym Skansenie” pana Tomasza Kędry. Ujęcia wyszły doskonale i pojawiły się w 1 i 2 odcinku BakeOff.

Czy Twój mąż nie czuje się nazbyt rozpieszczony Twoimi wypiekami?

Często prosi, abym mu coś upiekła, ale jest dość wybredny, nie wszystko mu odpowiada. Ja to zresztą rozumiem, bo każdy jest trochę inny. Nie upieram się, że jeśli ja coś lubię, inni też muszą. Wolę raczej wybadać upodobania i zrobić coś specjalnego. Urodziny są taką dobrą okazją, kiedy dla kogoś z bliskich, przyjaciół mogę zrobić autorski tort. Miło usłyszeć: o! przyozdobiłaś tort moimi ulubionymi kwiatami, a po rozkrojeniu jubilat znajduje też w środku ulubione smaki. W ten sposób najlepiej daje się odczuć, że się tę osobę zna i lubi. Zachęcam wszystkich do obdarowywania nie rzeczami, bo one potem stoją gdzieś na półce, ale miłymi wspomnieniami. Warto poświęcić trochę czasu i w ten sposób okazać swoją sympatię. Robię takie podarunki i mam w tym wielką przyjemność.

To piękne, że u podstaw Twojego niezwykłego hobby leży chęć obdarowywania bliskich i przyjaciół w tak nieszablonowy sposób. Pozostaje więc życzyć Ci wielu inspiracji i dalszego realizowania marzeń! Dziękuję za rozmowę.

Wywiad przeprowadziła Aleksandra Haudek

Zwiastun programu. Tak się to zaczęło: